10 mitów foto, którymi nie warto się kierować

Fotografia to złożona i obszerna dziedzina wiedzy. Aby sprawę utrudnić, wiele reguł i dogmatów pozmieniało się w czasie, wraz z rozwojem technologii, przejściem z fotografii analogowej na cyfrową, i wprowadzeniem nowych rodzajów matryc światłoczułych i hybrydowych układów autofokus. Nic wiec dziwnego, że wśród osób zainteresowanych fotografią krążą pewne uproszczenia. Część zdezaktualizowała się z czasem, część od początku była prawdą tylko częściowo i tylko w szczególnych sytuacjach. Postanowiłem zebrać 10 najpopularniejszych moim zdaniem mitów foto i się z nimi rozprawić. Mam nadzieję, że pomoże to w wyborze właściwego sprzętu, uleczy częściowo chorobę sprzętową i ułatwi robienie lepszych zdjęć.

Rozdzielczość wyższa niż XX megapikseli nie ma sensu

Na początku fotografii cyfrowej, kiedy matryce miały niską rozdzielczość, głównym sposobem na marketing producentów, było podkreślanie rozdzielczości matrycy. Część mniejszych producentów postanowiło wykorzystać to na własną korzyść i stosowało tanie chwyty, takie jak interpolacja, aby tylko napisać na pudełku, oraz na bilbordzie reklamowym, że ich aparat ma dużo megapikseli. Nastąpiło przesycenie i ludzie na forach fotograficznych i nie tylko, jak mantrę powtarzali, że nie liczy się rozdzielczość, tylko jakość. Nie jest to stwierdzenie bezpodstawne. Bez problemu można wskazać przykłady zdjęć gorszych jakościowo o wyższej rozdzielczości, w stosunku do zdjęć lepszych o rozdzielczości niższej. Kryje się za tym jednak spore uproszczenie.

Wygląda na to, że przeszliśmy od skrajności w skrajność. Obecnie nie brakuje osób narzekających na to, że nowe aparaty mają po 24, 36, 42 i więcej megapikseli, a to według nich „przecież bez sensu”. Zwiększa się ilość szumów i oni by chcieli pełnoklatkową matrycę o rozdzielczości 12 megapikseli (taką wprowadził Sony w a7S i a7SII).

Prawda jak zwykle leży gdzieś po środku. Faktycznie istnieje niezaprzeczalny związek pomiędzy gęstością upakowania pikseli na matrycy, a jej zdolnością do fotografowania na wysokiej czułości ISO. Nie jest więc to bezpodstawne stwierdzenie, że duże matryce o mniejszych rozdzielczościach mniej szumią…

Ale rozwój technologii produkcji matryc sprawia, że nowe matryce o trzykrotnie wyższej rozdzielczości od starszych modeli i tak szumią mniej od swoich poprzedników. Można więc mieć i mniej szumów i wyższą rozdzielczość. Poza tym rozdzielczość też się przydaje, a nie każdy robi często zdjęcia na czułości ISO rzędu pół miliona.

Wyższa rozdzielczość, to nie tylko większe odbitki, więcej szczegółów, możliwość wykadrowania obrazu podczas obróbki itp. Algorytmy pomniejszające zdjęcia wyciągają średnią z wielu pikseli, co sprzyja eliminacji wszelkich niedoskonałości, w tym również szumu wynikającego z wysokich czułości. Im większa rozdzielczość, tym więcej niedoskonałości uda się w procesie pomniejszania usunąć. W efekcie szum z matrycy o rozdzielczości 12 megapikseli należałoby porównywać do szumu zdjęcia o wyższej rozdzielczości przeskalowanego w dół do 12 megapikseli. A tutaj różnice nie będą już tak dramatyczne, jak niektórzy sądzą.

Mówiąc krótko i konkretnie, wyższa rozdzielczość jest korzystna, jeśli nie jest zabiegiem marketingowym, lecz pochodzi z nowoczesnej matrycy wysokiej jakości. Choć niewątpliwie obróbka zdjęć o rozdzielczości 42 megapikseli wymaga więcej mocy obliczeniowej i więcej miejsca na dysku. Jednak zdecydowanie błędnym twierdzeniem jest, że wysokie rozdzielczości nie mają sensu i są dla zwykłych ludzi bezużyteczne. Mogą być bardziej kłopotliwe, ale bezużyteczne z pewnością nie są.

Wielkość matrycy jest najważniejsza – tylko pełna klatka

Nawiązując do mitu powyżej, od wielkości matrycy faktycznie zależy jakość obrazu i większa matryca oznacza mniejszą ilość szumu, a także ma pośredni wpływa na stosowanie dłuższych ogniskowych (mniejsze matryce wymagają zawsze krótszych ogniskowych, żeby osiągnąć ten sam kąt widzenia co pełna klatka, na którą wszystko jest przeliczane), co z kolei sprzyja mniejszej głębi ostrości i korzystniejszej plastyce zdjęcia. Jenak tak postawione twierdzenie jest w ogólności prawdziwe tylko wówczas, gdy zakładamy, że dysponujemy nieograniczonym budżetem oraz nieograniczoną motywacją do noszenia ciężkiego sprzętu.

Aparaty z pełną klatką nie tylko są znacznie droższe od aparatów z mniejszymi matrycami. Znacznie droższe są przede wszystkim obiektywy. Co nie mniej istotne, korpus aparatu z pełną klatką, a także wielkość i waga obiektywów jest znacznie większa. Dlatego sprzętowi fanatycy, którym marzy się zestaw korpusu i szkieł za blisko 30 tysięcy złotych często nie biorą pod uwagę, że targanie dużej lustrzanki, z dużym i ciężkim obiektywem na każdy spacer jest po prostu katorgą i kładzie jednoznaczny nacisk na fotografię, a nie na spacerowanie czy czas spędzony z rodziną. Praktycznie każdy fotograf, który swobodnie posługuje się pełna klatką, ma również mniejszy i lżejszy aparat, który zabiera, gdy akurat nie jedzie na ślub, lub inna komercyjną sesję zdjęciową. Pod koniec życia mojej lustrzanki robiłem nią mniej zdjęć, niż jakimkolwiek aparatem fotograficznym. Po prostu mi się nie chciało nosić go ze sobą. A to była i tak mniejsza i lżejsza lustrzanka z matrycą APS-C.

Dlatego jeśli nie jesteś zawodowcem, albo absolutnym maniakiem jakości za wszelką, powtarzam, za wszelką cenę (a cena jest wysoka, zarówno liczona w złotówkach, jak i w wyrzeczeniach i bolących plecach oraz ramionach) bardzo możliwe, że system z mniejsza matrycą sprawdzi się u ciebie obiektywnie lepiej. A na pewno sprawdzi się lepiej, jeśli kupisz jak najtańszą pełną klatkę, którą będzie starsza i będzie wyposażona w słaby układ autofokus.

Co to znaczy lepiej? Że będziesz miał aparat częściej przy sobie, zrobisz więcej zdjęć w wielu ulotnych chwilach, które inaczej by przepadły. Że będziesz mógł kupić obiektywy lepszej jakości, bo będą zwyczajnie mniejsze, lżejsze i tańsze, a wciąż pozwolą osiągnąć kremowe rozmycie tła. Większy procent zdjęć będzie ostry, ze względu na nowocześniejszy układ AF.

Z tego względu nawet dla osób ambitnych system z matrycą APS-C lub micro 4/3 może się okazać wyborem, który odwdzięczy się większą liczbą udanych ujęć, niż pełna klatka.

Najlepiej wybrać Canona/Nikona bo ich systemy są najbardziej rozbudowane i wszechstronne

To tak jak z wielkością matrycy – to w zasadzie prawda. Są to najwięksi i jedni z najdłużej funkcjonujących producentów, a co za tym idzie, mieli wiele lat i dużo środków, aby rozbudować swoje systemy aparatów o największą liczbę obiektywów, lamp błyskowych, również specjalistycznych akcesoriów do fotografii makro itp. Gdzie zatem tkwi haczyk?

Teoretyczne możliwości rozbudowy nie są jednoznaczne z praktycznymi możliwościami. Po pierwsze, ponieważ to są najbardziej znani producenci foto, to lubią się cenić, podobnie jak Apple, Audi czy BMW. Nie znaczy, że za tym nie idzie jakość, ale nie musi ona być proporcjonalna do ceny.

Po drugie obie firmy są od dziesiątek lat potentatami lustrzanek i zupełnie nie spieszy im się do innych kategorii aparatów, które szturmem zdobywają rynek, mam tu na myśli bezlusterkowce i zaawansowane kompakty. Co prawda powoli zaczynają się łamać i pojawiają się pierwsze propozycje, ale są wciąż daleko w tyle za konkurencją w każdej kategorii poza lustrzankami. Tym czasem tradycyjne lustrzanki to propozycja dla coraz węższej grupy docelowej.

Po trzecie, podejście asekuracyjne – „nie wiem czego będę potrzebował w przyszłości, to postawię na największy wybór” może okazać dalekie od optymalnego. Dla większości fotografujących liczą się podstawowe ogniskowe. Obiektywy super-tele, albo makro zazwyczaj się nie przydają. Ci z kolei, którzy ich potrzebują, doskonale o tym wiedzą. Znacznie rozsądniej jest dobierać system pod kątem bieżących potrzeb np. portrety, widoki, zdjęcia w domu, niż pod kątem bliżej nieokreślonych potrzeb w bliżej nieokreślonej przyszłości. Czemu? Bo może się okazać, że portretowy obiektyw, albo potrzebny zakres ogniskowych będzie łatwiej dostępny i tańszy u innego producenta, w bezlusterkowcu lub zaawansowanym kompakcie, co pozwoli cieszyć się dobrymi zdjęciami znacznie wcześniej, niż uzbieranie kilku tysięcy na obiektyw w systemie, który daje duże możliwości, ale w większości całkowicie zbędne.

Aparaty kompaktowe są dla amatorów

To była kiedyś prawda, która stała się całkowicie nieaktualna. Przed erą smartfonów główną niszą aparatów kompaktowych, był typowy pstrykacz u cioci na imieninach. Wówczas faktycznie kompakty były bardzo daleko od tego co mogła zaoferować najtańsza nawet lustrzanka z obiektywem „kitowym”. Ten segment został całkowicie zjedzony przez smartfony i dziś tanie kompakty nie mają praktycznie racji bytu. Jedyne co mają do zaoferowania to optycznym zoom, pod każdym innym względem smartfon je deklasuje. W efekcie producenci zostali zmuszeni do stworzenia nowych aparatów kompaktowych dla wymagających użytkowników.

Otrzymały większe matryce, lepszą optykę i znacznie lepszą ergonomię. Nie brakuje na rynku kompaktów z matrycą calową, oraz z matrycami takimi jak w tańszych lustrzankach, czyli wielkości APS-C. Jest nawet kilka aparatów z niewymienna optyką mających matrycę pełnoklatkową. Ich cena nie sugeruje raczej wykorzystania przez amatorów – 16 tysięcy złotych.

W efekcie można dziś znaleźć aparat kompaktowy najwyższej jakości. Kwestią indywidualną pozostaje czy sprawdzi się on lepiej od aparatu z wymienną optyką. Z pewnością jednak nie ma technicznych przeszkód aby tak się stało.

Fotografowanie telefonem to nie prawdziwa fotografia

Dla wielu ludzi fotografowanie to przyjemny i angażujący proces. Samo robienie zdjęć jest przyjemne, nie tylko ich oglądanie i pokazywanie innym. Niewątpliwie praca z aparatem o dobrej ergonomii, czy nawet klasycznym wyglądzie może być przyjemnością samą w sobie. Stąd robienie zdjęć telefonem zamiast aparatem czasem traktowane jest z zlekceważeniem i pobłażaniem.

Jednak gdy oglądamy zdjęcie, liczy się tylko jego treść, kompozycja, zamysł autora oraz ostateczna realizacja zdjęcia. Jeśli zdjęcie nie jest przypadkowym pstrykiem, a jest faktycznie ciekawe, nikt nie będzie dociekał czym zostało zrobione. Nikt nie powie, że to zdjęcie byłoby wybitne, ale ponieważ ma niższa rozdzielczość i trochę więcej szumu to jest do niczego. Fotografowanie telefonem na pewno niesie ze sobą bardzo wiele ograniczeń, ale fotografowanie aparatem ze stałą ogniskową również. Jeśli tylko zdjęcie ma na tyle dobrą jakość, że może być większe od znaczka pocztowego, to tylko to co zostało na nim uwiecznione decyduje czy jest godne uwagi, czy jest dziełem przypadku. Kompozycja obrazu, która stanowi meritum, działa tak samo, bez względu na rodzaj urządzenia, które obraz uwieczni.

Im większy zoom obiektywu w aparacie, tym lepiej

Zoom optyczny niewątpliwe zapewnia ogromną elastyczność. Niektóre konstrukcje oferują 60 krotny zoom, który obejmuje ogniskowe od bardzo szerokiego kąta widzenia na 20 mm, do maksymalnej ogniskowej 1200 mm (w przeliczeniu na pełna klatkę 35 mm), która pozwoli sfotografować nawet księżyc, wypełniając przy tym cały kadr. Skoro jeden obiektyw może obskoczyć wszystkie sytuacje, czy to nie jest jego wielka zaleta?

Owszem, ale niesie ona ze sobą dodatkowe koszty. Po pierwsze, skonstruowanie zooma o bardzo dużej rozpiętości ogniskowych jest możliwe tylko w przypadku niedużych matryc – mniejszych niż 1 calowe. Jeśli zoom ma zakres kilkudziesięciokrotny, to znaczy, że matryca jest wielkości takiej, jak te stosowane w smartfonach. A to narzuca dalsze ograniczenia, w postaci niewielkiej maksymalnej czułości, mniejszej rozpiętości tonalnej i mniejszej maksymalnej rozdzielczości. Takie konstrukcje nie umożliwiają robienia zdjęć typowo portretowych z rozmytym tłem. Istnieje zależność pomiędzy wielkością matrycy i ogniskową, a zatem i rozmyciem tła, której nie będę tutaj wyjaśniał w szczegółach.

Długie zoomy są zwykle ciemniejsze niż krótsze zoomy. Często nie oferują stałej jasności w całym swoim zakresie. Im dłuższy zakres ogniskowych, tym więcej elementów optycznych, ruchomych części, większy zakres ruchu soczewek i trudniej o wysoką jakość, a co za tym idzie, również o wysoką rozdzielczość i szczegółowość optyki.

Mówiąc krótko, zoom pozwoli sfotografować najwięcej kadrów w skrajnych sytuacjach, od widoków, po dziką zwierzynę, ale jakość tych zdjęć będzie najwyżej przeciętna, bliższa temu co oferuje smartfon, niż dobry aparat. Za to jedna tzw. „stałka”, czyli obiektyw bez możliwości zmiany ogniskowej (całkowicie pozbawiony zoomu, czyli regulacji powiększenia), pozwala zazwyczaj osiągnąć jakość optyczną, jasność, rozmycie tła i solidność konstrukcji niedostępne dla zoomów, nawet tych najdroższych. Poza tym dobrej jakości zoom do aparatu z wymienną optyką będzie zawsze bardzo dużym wydatkiem. Niemal zawsze większym od kosztu zakupu samego aparatu. Tanie zoomy nie są dobre i tanie, jak wino – są tylko tanie.

Chcę w dłuższej perspektywie czasu kupić jak najwięcej obiektywów, aby pokryć wszystkie ogniskowe

Skoro już wiemy, że jeden zoom nie zapewni najlepszych rezultatów w całym zakresie ognikowych, to w takim razie trzeba nabyć dużo obiektywów. Może 4 jasne zoomy o niewielkich zakresach regulacji powiększenia? Albo może jeszcze lepiej 10 stałek, np. 15, 20, 28, 35, 50, 60, 85, 100, 150, 200 milimetrów?

Tutaj pojawiają się oczywiste przeszkody, jak koszty, które pójdą w dziesiątki tysięcy złotych, oraz waga i pytanie jak to wszystko nosić? Ale dla zdeterminowanego fotografa nic trudnego. Kwestia czasu, ewentualnie sprzedania samochodu…

Tak się jednak składa, że często zbyt duży wybór stoi w sprzeczności z procesem twórczym, jakkolwiek górnolotnie by to brzmiało. Mając dużo obiektywów, dużo uwagi poświecimy na zastanowienie się, które zabrać ze sobą na spacer, który założyć do konkretnego zdjęcia. A czy nie lepiej inny? Mając też w planach kolejne zakupy będziemy myśleć o tych zdjęciach, które zrobilibyśmy, gdybyśmy mieli obiektyw X, ale nie mamy. Wszystko to zamiast po prostu zrobić dobre zdjęcia.

Okazuje się, że duże ograniczenia pobudzają kreatywność do zrobienia konkretnych zdjęć w danych warunkach, tym co mamy. Przekonałem się o tym testując aparat Sony RX1, który ma niewymienną optykę i stałą ogniskową 35 mm F/2.0. Powiem to jeszcze raz, aby waga tego stwierdzenia dobrze została zrozumiana – aparat za 16 tysięcy złotych, w którym obiektyw jest niewymienny i jest stałoogniskowy. W praktyce okazało się, że byłem bardzo zaangażowany w proces robienia zdjęć tym aparatem i miałem lepsze niż zazwyczaj efekty.

Oczywiście, nie mogłem fotografować dzikiej zwierzyny, ptaków, ani sportu, ani makro. Ale nie myślałem o tym czego nie mogłem i czego mi brakuje. Myślenie w kategoriach jednej ogniskowej, którą dobrze poznamy jest znacznie łatwiejsze, bo eliminuje jeden z kroków w procesie decyzyjnym. Pozwala doskonalić się w tym konkretnym podejściu do zdjęcia. Ułatwia zobaczenie w wyobrazi kadrów, które możemy wykonać – łatwiej planować pod jeden, konkretny i dobrze znany kąt widzenia, niż pod dowolny, bardziej abstrakcyjny kąt widzenia.

Nie twierdzę, że każdy powinien fotografować jednym tylko obiektywem stałoogniskowym. Twierdzę, że nie zawsze większą liczba obiektywów przekształci się w więcej lepszych zdjęć. Czasami lepiej mieć jedną lub dwie dobre stałki, albo jeden lepszy zoom o krótkim zakresie i skupić się na tym jak najlepiej wykorzystać to co mamy, niż myśleć o tym czego nie mamy, lub co planujemy mieć. Oszczędność finansowa przy takim podejściu to dodatkowy, korzystny efekt uboczny.

W aparacie liczy się tylko obiektyw i matryca

Dla wielu osób definicja dobrego aparatu jest prosta – jak największa matryca, która oferuje najmniej zaszumiony obraz przy wysokiej czułości ISO. Niektórzy dodadzą do tego jeszcze jasny obiektyw i mamy aparat idealny. Tak się jednak składa, że aparaty to jedne z najbardziej złożonych urządzeń wśród elektroniki konsumenckiej. Mimo swojego wąskiego zastosowania – tylko robienie zdjęć i filmów – są bardziej złożone w budowie i funkcjach niż choćby wielozadaniowe, wszechstronne smartfony. Im częściej korzystamy z aparatu, tym więcej czynników zaczyna odgrywać decydującą rolę.

Nawet najlepsza matryca i najjaśniejszy obiektyw będą na nic, jeśli większość zdjęć będzie nieostra. Obrazy mogą być nieostre z powodu powolnego, podatnego na błędy autofokusa. Im obiektyw jest jaśniejszy i ma mniejszą głębie ostrości, tym ustawianie ostrości odgrywa ważniejsza rolę, bo pomyłka o centymetr, czy nawet milimetry okaże się widoczna. Podobnie stabilizacja optyczna lub stabilizacja matrycy – pozwoli uniknąć poruszonych zdjęć. Powyższe cechy będą nieistotne tylko przy fotografowaniu widoków ze statywu. W innych przypadkach często będą kluczowe dla finalnego efektu, nie mniej niż matryca czy jasność obiektywu.

Im bardziej dojrzały fotograf, tym większą rolę będzie odgrywała ergonomia aparatu. Wygodny uchwyt, funkcje dostępne na przyciskach i przełącznikach. Pozwoli to na szybsze, bezwzrokowe obsługiwanie aparatu. Dla fotografujących w trudnych warunkach jakość wykonania i uszczelnienie korpusu również okażą się ważne.

W praktyce może to oznaczać, że wykosztujemy się na najtańszą pełną klatkę, na jaką będzie nas stać, stawiając na jakość obrazu i ignorując inne aspekty. W efekcie udane zdjęcia będą wyglądały super, ale procentowo najwięcej będzie zdjęć nieudanych, poruszonych, nieostrych, spóźnionych. Będzie to z czasem budować frustrację i zniechęcać do fotografii. Często lepiej pójść na niewielki kompromis w jakości obrazu na rzecz pozostałych cech aparatu. Pisałem o tym przy okazji mitu o tym, że najlepsza jest pełna klatka.

Lustrzanki są lepsze od bezlusterkowców i kompaktów

Zanim smartfony zjadły rynek tanich aparatów kompaktowych i zmusiły producentów do zaoferowania kompaktów wysokiej jakości (bezlusterkowców jeszcze nie było), podział aparatów był prosty: lustrzanki były dla ambitnych amatorów i profesjonalistów, a resztę aparatów dzieliła przepaść pod względem kultury pracy i jakości obrazu. Nie było aparatów nie będących lustrzankami, które lustrzankom mogłyby dorównać, nawet tym najtańszym. Ten podział pokutuje do dzisiaj, chociaż już dawno nie ma nic wspólnego z prawdą.

Lustrzanki są bezkonkurencyjne wciąż pod dwoma względami: rozmiarów i wagi. Są po prostu duże i ciężkie. Najwyższe modele są wciąż na samym szczycie jakości, ale po pierwsze mało kto potrzebuje aparatu za 20 – 30 tysięcy złotych, nawet nie licząc kosztu obiektywów. Po drugie nawet te najwyższe modele mają konkurencje, która w wielu zastosowaniach spisuje się równie dobrze albo lepiej. Za to w aparatach poniżej 8 tysięcy złotych ciężko będzie wskazać lustrzankę, która nie ma lepszego odpowiednika wśród bezlusterkowców.

Po pierwsze, prawie wszystkie nowe aparaty na rynku, od smartfonów, przez kompakty, na bezusterkowcach kończąc, potrafią rejestrować wideo 4K, podczas gdy wśród lustrzanek taka opcja prawie w ogóle nie występuje. Jedyne modele, które to potrafią to Canon 5D mark IV, Canon EOS-1D X Mark II, Nikon D5 oraz Canon EOS-1D C. Najtańszy z wymienionych kosztuje ponad 14 tysięcy złotych bez obiektywu.

Po drugie żadna lustrzanka Canona czy Nikona nie oferuje stabilizacji matrycy, chociaż są pełnoklatkowe bezlusterkowce, które to potrafią, o mniejszych matrycach nie wspominając, tam to już standard od wielu lat.

Lista funkcji powszechnie dostępnych w bezlusterkowcach, a nie występująca w lustrzankach, lub pojawiająca się sporadycznie, w najdroższych modelach, jest długa. Największa część związana jest z wideo, ale takie rzeczy jak time-lapse jako wbudowana funkcja, post-focus, czy malowanie światłem z podglądem na żywo, to domena bezlusterkowców.

W tym samym czasie lustrzanki tracą ostatnie bastiony swojej przewagi. Są na rynku aparaty, które dorównują lustrzankom w tym, w czy zawsze były najlepsze – szybkości autofokusa i serii zdjęć ze śledzeniem ostrości. Nawet wizjer optyczny nie stanowi dziś już istotnej różnicy względem obecnej generacji wizjerów cyfrowych, które nie są ani ciemniejsze, ani mniej szczegółowe, a mogą wyświetlać więcej informacji i zawsze oferują 100% widoczności kadru.

Ostatnia realna przewaga lustrzanek jaka pozostała to ilość zdjęć zrobionych na baterii, przed ponownym jej naładowaniem. Lustrzanki osiągają od tysiąca do nawet 4 tysięcy zdjęć, według norm CIPA. Bezusterkowce osiągają zwykle od 300 do 500 zdjęć, maksymalnie do 800 stosując maksymalne ustawienia oszczędzania energii. To niestety koszt generowania podglądu na żywo, korzystając z matrycy aparatu, zamiast z toru optycznego.

Rozdzielczość 4K/2160p nie jest nikomu potrzebna, bo mało kto ma telewizor lub monitor 4K

To prawda, że mało kto może dziś obejrzeć materiał 4K w jego natywnej rozdzielczości. Nie ujmuje to jednak sensowności stosowania nagrań 4K i nie chodzi tutaj jedynie o zabezpieczenie się na przyszłość.

  • Materiały 4K wyglądają lepiej na ekranach Full HD, od materiałów 1080p. Jest to ten sam efekt, z powdu którego zdjęcia na pełnym ekranie wyglądają lepiej, niż powiększone do 100% – przeskalowanie w dół usuwa wszelkie niedoskonałości obrazu i poprawia ostrość.
  • Mając czterokrotnie więcej pikseli niż w przypadku Full HD można stabilizować cyfrowo materiał przed zapisaniem go do 1080p, bez utraty jakości
  • Można wykadrować go, dodając panoramowanie, czy zoomowanie, które to efekty będą idealnie płynne, co jest bardzo trudne do osiągnięcia i wymagające najlepszego sprzętu typu slider, gdy chcemy je osiągnąć bez kadrowania w postprocesie
  • Z każdej klatki filmu 4K można wywołać zdjęcie o rozdzielczości 8 megapikseli
  • Nadmiaru informacji zawsze można się pozbyć, zapisując materiał do niższej rozdzielczości, zyskując przy tym trochę na jakości. Zabieg odwrotny nie jest możliwy – nie da się wyczarować informacji, czyli danych, które nie zostały zarejestrowane.