
Jak to jest z tym tłumaczeniem artykułów z zagranicznych portali?
Wielokrotnie spotkałem się z opinią, że klepanie newsów na bazie zagranicznych portali jest bezwartościowe, bo wszyscy czytali to wcześniej u źródła informacji, do tego takie tłumaczenie jest mało twórcze i dobre dla małolatów. Więc jak to jest z tą wartością dodaną wpisów bazujących na informacjach dostępnych na zagranicznych stronach? Jest, czy nie ma jej w ogóle?
Co się czyta (klika)?
Najpierw wypada obalić mit, że tłumaczenie newsów jest bezwartościowe i nikomu niepotrzebne z punktu widzenia statystyki tego co się czyta. Otóż czasami wpis o nowej funkcji jakiegoś produktu Google, zaczerpnięty z bloga tej firmy, ca zwykle oznacza kilkadziesiąt minut roboty, może mieć kilkadziesiąt razy więcej odsłon niż zagraniczna relacja z jakiejś premiery, która obejmuje przygotowania, lot samolotem na miejsce, zakwaterowanie w hotelu, dzień lub kilka dni zapoznawania się z tematem osobiście, własne zdjęcia i filmy plus powrót, co składa się na kilka dni mniej lub bardziej ciężkiej pracy. Oczywiście to nie musi być prawda w każdym przypadku, ale często się to sprawdza.
Czy to oznacza, że nie warto robić relacji i wystarczy tłumaczyć newsy? Trudno powiedzieć, trzeba by zapytać kogoś kto tako robi. Osobiście zdecydowanie bardziej lubię pisać własny materiał niż opierać się na cudzym, jeśli tylko mam taką możliwość. Po prostu lubię tę robotę, wziąć coś do reki, zrobić zdjęcia, opisać swoje wnioski. Pewnie dlatego piszę tyle recenzji sprzętu, które składają się z takiej ilości tekstu co dziesięć newsów. Co nie zmienia faktu, że całkowite niesięganie po ciekawe informacje z zagranicznych portali, to strzelanie sobie w stopę, czy to się komuś podoba czy nie. Najwyraźniej albo nie wszyscy czytają po angielsku, jak to niektórzy sugerują, albo nie lubią wyszukiwać informacji po dziesiątkach portali i wolą jak zrobi to ktoś obeznany w temacie i przedstawi wnioski w tym miejscu, do którego lubią zaglądać najczęściej.
Wartość dodana podczas sięgania do materiałów zagranicznych
Nie jest jednak tak, że pisząc coś na bazie zagranicznych materiałów nic nie dodaję od siebie. Bynajmniej nie mam tu na myśli tego, że jestem lepszym ekspertem od ludzi z Tech Crunch czy The Verge i dlatego zawsze lepiej czytać mnie niż oryginał. Nie na tym to polega. Zwykle jeżeli news sam w sobie nie jest wystrzałowy i super ciekawy (a to się zdarza stosunkowo rzadko), to budowanie struktury tekstu jest procesem bardziej skomplikowanym, niż tylko przeczytanie po angielsku i przełożenie tego na nasze, z krótkim, subiektywny komentarzem autora. Podam konkretny przykład.
Trafiłem w sieci na żart polegający na tym, że prowadzący kanał na YouTube wyszukiwał informacje na temat obcych osób na Facebooku, Instagramie i Twitterze, a gdy ich wypatrzył, podchodził do nich i zagadywał, sprawiając wrażenie jakby się dobrze znali, chociaż spotkali się pierwszy raz. Wydało mi się to pomysłowe, zabawne i podnoszące ciekawą dla mnie kwestię prywatności w sieci, ale to było wciąż za mało na artykuł, mimo, że zagraniczny serwis Kotaku wrzucił samo wideo z jedną linijka komentarza. Wówczas przypomniałem sobie, że widziałem wcześniej coś podobnego, ale w innym wykonaniu – wróżki, która czyta w ludzkich myślach, podczas gdy tak naprawdę kto inny w tym samym czasie wyszukiwał informacje o danej osobie na Facebooku. Połączenie tych materiałów jest ciekawsze i daje szerszy obraz sytuacji.
To jednak nie koniec. Kojarzyło mi się, że czytałem o normach społecznych, które mówią, że jeśli informacja jest dla kogoś dostępna, to jeszcze nie znaczy, że jest do danej osoby skierowana. Było to w polskim internecie, chwilę trwało zanim przypomniałem sobie, że to był wpis Pawła Tkaczyka. Wpis był tym ciekawszy, że prezentował pogląd częściowo przeciwstawny do mojego. Do tego pasował mi jeszcze wcześniejszy wpis redakcyjnego kolegi z AntyWeb o przypadkowym zorganizowaniu imprezy masowej w Polsce, bo zaproszenie umieszczone było publicznie. Ostatecznie artykuł na AntyWeb powstał z czterech różnych źródeł, dwóch zagranicznych, dwóch polskich i został wzbogacony moim komentarzem. Zaczęło się od jednego filmiku z jednym zdaniem komentarza, a skończyło tekstem na 7,5 tysiąca znaków. A więc wartością dodaną, był fakt, że przeglądając internet natrafiłem na wszystkie te elementy, które połączyłem w całość. Oczywiście ktoś również mógł trafić na identyczne czy nawet jeszcze szersze zestawienie tematów, ale prawdopodobne jest, że nawet jeżeli ktoś widział jeden z tych materiałów, to nie widział wszystkich.
Proces powstawania tekstu jest sumą doświadczeń autora, nawet jeżeli bazuje on jedynie na źródłach innych autorów. Właśnie zebranie tych doświadczeń z przeszłości, poukładanie w całość to jest wartość dodana. Nie mnie oceniać, czy jest dostatecznie duża, aby zachęcić do czytania polskiego serwisu, bazującego między innymi na zagranicznych źródłach (abstrahuję tutaj od AntyWeb i swojej pracy), ale z pewnością wykracza poza zwykłe przetłumaczenie tekstu. Zakładając, że osoba, która zajmuje się tylko pisaniem o technologii, spędza więcej czasu na przeglądaniu internetu pod tym kątem, jest szansa, że będzie mogła powiązać kilka źródeł czy dodać coś od siebie znacznie łatwiej, niż osoba, która czyta tego rodzaju informacje wyłącznie w przerwie na lunch. Co oczywiście nie oznacza, że nie zdarzają się teksty bazujące na informacjach z jednego zagranicznego artykułu, chociaż nie są to teksty które sprawiają mi najwięcej satysfakcji.
Tak czy inaczej, w moim przypadku, jeżeli nie piszę czegoś całkowicie autorskiego, pisanie tekstów polega na gromadzeniu różnych ciekawych informacji, czytaniu wielu tekstów, które same w sobie nie są wystarczające, by na ich podstawie powstał mój artykuł, zapisywaniu ich w Pocket, do czasu, aż urodzi się w mojej głowie coś, co pozwoli zebrać część z tych rzeczy do kupy i powiązać je w spójną całość. Czasami od zapisania pierwszego tekstu na dany temat, do praktycznego wykorzystani tej informacji mijają miesiące, czasami dni, a wszystko co czytam ma oczywiście mniejszy lub większy wpływ na to co myślę, a więc też na to co piszę, ale tego nie da się już zilustrować na przykładach – nie jest to proces świadomy.