
Czy ktokolwiek testuje place zabaw po zrealizowaniu projektu?
Nie jest dobrze narzekać na wszystko dookoła. Ostatnio widzę coraz więcej nowocześnie wyposażonych placów zabaw. Urozmaicone, kolorowe, pełne atrakcji. Jakkolwiek dziwnie to brzmi, za moich czasów piaskownica i pospawana z gazrurek huśtawka to był luksus. Najczęściej kopało się piłkę o ścianę domu lub garażu. Jednak irytuje mnie kiedy te nowoczesne, bogato wyposażone place zabaw są po prostu źle zrealizowane. W efekcie rodzic, zamiast zrelaksować się przez chwile, musi cały czas podsadzać dziecko, asekurować, lub wręcz wpychać na górę. Wystarczyło przez 15 minut po wybudowaniu placu poobserwować bawiące się dzieci, wyciągnąć wnioski i wprowadzić poprawki.
Mam trzy przykłady z trzech zupełnie rożnych części warszawy. W każdym z nich banalny problem poważnie utrudnia korzystanie z placu zabaw, skutkując tym, że rodzić po prostu zaczyna tego placu unikać.
Pierwszy z nich mieści się na skrzyżowaniu ulic Szyszaków i Kamaszniczej w Rembertowie. Niezbyt duży plac zabaw, ale całkiem fajnie wyposażony. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że całe podłoże zostało wysypane drobnymi kamyczkami. Sama idea może i była słuszna – drobne kamyczki amortyzują upadek lepiej niż beton czy ubita ziemia, jednocześnie nie wpadają od razu do butów i w każdą fałdę ubrania, tak jak piasek. I byłoby świetnie, gdyby nie fakt, że te drobne białe kamyczki, od pocierania o siebie nawzajem wycierają się i tworzą bardzo drobny, biały pył, drobniejszy od piasku. Kurzy się to niesamowicie. Po pierwszych 10 minutach zabawy dziecko nadaje się tylko pod prysznic, a całe ubranie do prania. Dzieci oczywiście mają prawo się brudzić, ale w tym wypadku to jest koszmar, który powoduje, że na taki plac zabaw można udać się tylko w desperacji. Efekt eidetyczny jak wpadnięcie dziecka w popiół.
Drugim przykładem jest plac zabaw w parku Ujazdowskim. Znacznie większy i posiadający więcej wyposażenia. Z jakiegoś względu jedyna droga prowadząca do dwóch zjeżdżali, w tym jednej kręconej, z której najczęściej korzystają małe dzieci, prowadzi albo przez poprzeczki o większym rozstawie niż w drabinie dla dorosłych, albo przez niemal pionową siatkę. Oczywiście, plac zabaw ma z założenia składać się z rozmaitych przeszkód i drabinek, takie jego zadanie. Problem polega na tym, że dziecko samo wybiera które zabawy i przeszkody mu odpowiadają, jednak nie może zjechać na zjeżdżalni nie wspinając się po przeszkodzie przeznaczonej dla sprawnych ośmiolatków, podczas gdy ze zjeżdżalni nałogowo chcą korzystać dzieci od drugiego roku wzwyż. Efekt? Rodzić stoi obok i za każdym razem wsadza dziecko wysoko na górę, ponad głowę, albo asekuruje dziecko wchodzące po przeszkodzie przeznaczonej dla starszych dzieci z obawą, że latorośl spadnie podczas wspinaczki na górę. A wystarczyło jedno z 4 wejść zaprojektować tak, żeby każde dziecko mogło łatwo wbiec na górę, nawet malutkie. Małe dzieci mogłyby być samodzielne, a większe wciąż miałby do wyboru wyzwania.
To jest z resztą powszechny problem zjeżdżalni, dotyczy również placu zabaw pomiędzy parkiem Morskie Oko a ulicą Puławską. Sitka będąca drabinką do wspinaczki ma tak duże oka, że małe dzieci sobie po prostu nie radzą.
Jednak najbardziej ewidentny przykład to plac zabaw znajdujący się na skrzyżowaniu alei Wilanowskiej i Wiertniczej. Jest naprawdę super wyposażony. Jest statek piratów i pełno rozmaitych przeszkód dla dzieci. Jeden z najlepszych placów zabaw jakie widziałem. Centralną atrakcję stanowi bardzo wysoka zjeżdżalnia – zjeżdża się mniej więcej z wysokości drugiego piętra. Syn jak zobaczył, od razu chciał wypróbować. Tutaj ponownie pojawia się problem. W środku wieży nie ma w ogóle ani schodków, ani nawet siatek. Są tylko platformy, takie jakby półpiętra, a pomiędzy nimi nie ma nic – pusto.
Nie wiem jaki pomysł stał za tą koncepcją. Być może miało to ograniczyć dostęp do zjeżdżalni najmłodszym dzieciom. Ktoś kto przyjął takie założenie chyba nie rozumiał, że młodsze dzieci nie będą biernie patrzyć jak bawią się starsze. To tak po prostu nie działa. Nie widzę też powodów dla takiego ograniczenia. Sama zjeżdżalnia jest w postaci zamkniętej rury, a więc nie da się z niej wypaść, nawet gdyby ktoś się starał. Sama wieża też jest całkowicie zamknięta i zabezpieczona przed wypadnięciem. Jedyne niebezpieczeństwo stanowią owe platformy, z których dziecko może spaść w drodze na górę. Wystarczy dodać schodki i poręcz albo pochylnie i po problemie.
W efekcie skończyło się tak, że stałem na drugiej platformie, syn z trudem wchodził na pierwszą, ja wciągałem go za wystawione do góry rączki na drugą, po czym podsadzałem na trzecią, wchodząc z nim, wreszcie podsadzałem go na czwartą i schodziłem z powrotem na drugą, bo dwie sekundy później syn był już na dole i wołał „jeszcze raz!”. Po godzinie na placu zabaw byłem zmęczony jak po całym dniu pracy na budowie, a syn wciąż był pełen sił – w końcu tylko zjeżdżał.
Gdyby ktoś pomyślał, że to moja wina, skoro pozwalam swojemu potomstwu bawić się w miejscach dla niego nieprzeznaczonych, to spieszę z wyjaśnieniem, że dzieci, które chciały się bawić zjeżdżając, a nie mogły wejść, było pełno. Niektórym pomagali inni rodzice, niektórzy prosili abym to ja podsadził ich dziecko, skoro już wlazłem na platformę. Wreszcie dzieci próbowały pomagać sobie nawzajem, biorąc się na barana i popychając w górę swoje tyłki. Mało tego, ktoś widząc katorgę maluchów poukładał na platformach palety, żeby zmniejszyć dystans pomiędzy poziomami. Palety, które jak wiadomo, mają dziury (przerwy pomiędzy listwami) w których można skręcić nogę i z których miejscami autentycznie wystawały gwoździe. Ponieważ różnica poziomów pomiędzy platformami jest większa od wzrostu połowy bawiących się na zjeżdżalni dzieci, nawet palety nie załatwiają sprawy. Mój syn, który pokonuje wszelkie drabinki z łatwością, po prostu nie był fizycznie wstanie wejść na górę.
Dlatego zastanawiam się, jaki cel stoi za budową tych placów zabaw? Czy chodzi o to, żeby odbębnić projekt i odhaczyć w budżecie dzielnicy, bez względu na dalsze jego losy? Bo naprawdę nie trzeba specjalisty architekta, żeby stwierdzić, że w wymienionych przepadkach jest coś nie tak. Wystarczy stanąć na chwilę z boku i poobserwować dzieci i ich rodziców, żeby zobaczyć, że zwłaszcza ci drudzy zamiast cieszyć się wyjściem na dwór ze swoją pociechą, muszą 50 raz podsadzać dziecko na górę, co psuje zarówno wypoczynek rodzica jak i samodzielność w zabawie dziecka. A wystarczyłoby dołożyć jedną pochylnie w ramach wejścia, albo schodki, cokolwiek i problemu by nie było.
Najwyraźniej obowiązki miasta nie obejmują sprawdzenia jak inwestycja się spisuje w praktyce, co najwyżej wystarczy się upewnić, że sprzęty są w dobrym stanie technicznym, nic nie jest pourywane i niepordzewiałe. A, że dzieci muszą wchodzić po zaimprowizowanych paletach z gwoźdźmi to już nie podpada pod żadną rubryczkę utrzymania obiektu. To już problem rodziców, że mają takie dzieci.